Wyjazd z kochanym panem Hejzą
29 maja o godzinie 8:00 zebraliśmy się na dworcu, wyczekując pana Waldemara. Po przywitaniu się wsiedliśmy do pociągu i wyruszyliśmy w prawie dziesięciogodzinną drogę. Bałem się, że przejazd będzie się dłużył, ale było wręcz przeciwnie. Po dotarciu na miejsce i zakwaterowaniu się poszliśmy z kolegami w „teren” na rekonesans. Będąc w Zieleńcu, podziwialiśmy (teraz już nieczynne) stoki narciarskie, które z zaśnieżonych gór przerodziły się w piękne łąki. Ale kogo tak naprawdę obchodzą ładne widoki, najważniejsze że blisko nas był duży i tani sklep!
Następnego dnia (wtorek) zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy na pierwszą wyprawę. Spod hotelu „Regle” dotarliśmy na torfowisko - to takie bagno, tylko że zamiast trawy jest coś na kształt mchu. Próbowałem użyć kolegi do sprawdzenia głębokości mokradeł, ale niestety, pan Frankowski wybił nam ten pomysł z głowy. Idąc dalej szlakiem, natrafiliśmy na wycinkę lasu. Zamiast nowoczesnych pojazdów, maszyn powalone pnie ciągnęły… konie! Nawet pan Hejza się tego nie spodziewał. Zrobiliśmy im zdjęcia i poszliśmy drogą w dół. Oglądając piękne widoki lasu, łatwo było się zagapić i wejść w błoto, którego – niestety – było sporo. No, ale nic, niedługo i tak czekała nas godzinna przerwa, po której wróciliśmy do ośrodka na obiadokolację. Po posiłku do końca dnia mieliśmy wolne, jedynym warunkiem było to, żeby o 21:30 być w ośrodku, a o 23:00 w swoim pokoju.
Drugiego dnia poranek wyglądał identycznie: pobudka, ogarnięcie się, śniadanie i wymarsz. Przekraczając granice Czeską,natrafiliśmy na zdjęcie zaginionego kotka o uroczym imieniu „Shambo”, co wywołało w nas ambiwalentne uczucia – smutek mieszał się z wesołością. Następnym przystankiem była „Masarykova Chata”, w której zebraliśmy pieczątki potwierdzające odwiedzenie schroniska. Po krótkiej przerwie (i obowiązkowym głaskaniu kota, który w przeciwieństwie do Shamba wydawał się być we właściwym sobie miejscu) wyruszyliśmy na orlicką wieżę widokową. Zapierające dech w piersiach widoki nie pozwoliły nam na szybkie odejście od baszty. Stamtąd poszliśmy prosto pod „Kamień Rübartscha”,
a następnie wróciliśmy do hotelu. Była to zdecydowanie najmniej wymagająca wycieczka, bo już około 15:30 byliśmy w pokojach, więc trzeba było jakoś przetrwać następne dwie godziny do obiadu o 17:30. Po nim dostaliśmy czas wolny i zdecydowanie korzystaliśmy z tej wolności na wszelkie znane nam sposoby, które na wszelki wypadek wolę przemilczeć.
Przedostatni dzień to kompletne przeciwieństwo wycieczki przez Czechy – trasa najdłuższa i najcięższa ze wszystkich, w zasadzie jak te dwie dotychczasowe złączone ze sobą i pomnożone razy dwa. Zaczęliśmy od zejścia w stronę opuszczonej kopalni/jaskini „Złota Sztolnia”. Niestety, nie można było do niej wejść. No cóż, mówi się trudno. Stamtąd długim szlakiem szliśmy do Parku Zdrojowego w Dusznikach-Zdroju. Po drodze zatrzymaliśmy się na łące, chwila odpoczynku i byliśmy w mieście. Tam półtoragodzinna przerwa na zwiedzanie parku oraz zakupy w Dino. Po przerwie podeszliśmy pod schronisko „Pod Muflonem”. Dwadzieścia osiem stopni Celsjusza plus trzysta metrów podejścia nie było dobrym połączeniem! Spod bazy turystycznej schodziliśmy „Widlastą Drogą” przez torfowisko, aż dotarliśmy do hotelu. Każdy był wykończony, ale było warto, bo czekał na nas przepyszny obiad. W czasie posiłku dowiedzieliśmy się o wieczornym, pożegnalnym ognisku. Kiełbaski, pianki, gitara - to chyba najbardziej klasyczne elementy ogniska, no i oczywiście nie można zapomnieć o śpiewaniu szant i klasycznych polskich piosenek (jakimś cudem w repertuar wkradły nam się dwa utwory disco polo).
Następny dzień to w zasadzie pakowanie się i wyjazd busem „Ricardo” na dworzec PKP. Pozostało tylko przeżyć podróż czterema pociągami i zawitaliśmy w mieście Gryfa i pasztecików. Była to zdecydowanie jedna z lepszych wycieczek szkolnych, w jakiej uczestniczyłem. Widoki, atmosfera, pogoda, ludzie!